Relacja z wyprawy do Lwowa i Odessy 2012.

Promujemy aktywny tryb życia i ekologiczny środek transportu jakim jest rower

Relacja z wyprawy do Lwowa i Odessy 2012.

Nasze stowarzyszenie  jak co roku postanowiło zorganizować wyjazd charytatywny. Cel wyprawy był nam bardzo bliski, ponieważ postanowiliśmy zebrać pieniądze na rower dla niepełnosprawnego kolegi. W akcji udział wzięło 15 osób, które chciały razem z nami pojechać na wyprawę do Lwowa. Z technicznego punktu widzenia, wszystko było dopięte na ostatni guzik – mieliśmy samochód techniczny, sakwy, mapy, GPS i zapasy jedzenia. Ale… Jazda po polskich drogach, naszym zdaniem, jest przewidywalna. Tym bardziej, że rok temu również byliśmy we Lwowie, więc znaliśmy trasę oraz teren. Niewiadoma, tak jak to zawsze bywa, była tylko pogoda. Przed wyjazdem zaplanowaliśmy, że po osiągnięciu celu wyprawy, moglibyśmy pojechać jeszcze dalej. Najbardziej zachęcił nas Krym. Jego piękno, różnorodność i dostęp do morza. Żeby nie było nudno, postanowiliśmy przy okazji zwiedzić dwa nowe państwa. O istnieniu trzeciego, przez które musieliśmy przejechać, dowiedzieliśmy się już w trakcie drogi. Ale nie uprzedzajmy faktów…

Start wyprawy – uczestnicy i niepełnosprawny Łukasz

Wyruszyliśmy na początku sierpnia z Piastowa pod Warszawą. Pogoda, zamówiona i „przepowiedziana” przez samego Tomasza Zubilewicza (tak, tak był na starcie a nawet kawałek się z nami przejechał!) okazała się prawdziwa. Była idealna do jazdy na rowerze. Pierwsze etapy naszej trasu prowadziły przez Warkę, Puławy, Kazimierz Dolny i Lublin. Mimo tego, że znamy się na mapach i, że mamy wsparcie GPS-u, przed wyjazdem umówiliśmy się z kilkoma grupami rowerowymi, które działają w swoich regionach. Tak właśnie poznaliśmy naszych znajomych z grupy Rowerowa Warka. Dzięki ich pomocy, znajomości terenu n zobaczyliśmy najciekawsze miejsca w okolicy. To wspaniałe, że można pojechać na nieznane tereny i spotkać się z taką serdecznością. Przyjaciele z Warki „przyprowadzili” nas do mostu na Wiśle w Dęblinie, skąd odebrała nas kolejna grupa zapalonych rowerzystów – B’roversi – złożona głównie z pracowników Azotów Puławy. Będąc w okolicach Puław, bardzo chcieliśmy skorzystać z możliwości i zobaczyć „Muzeum rowerów nietypowych” w Gołębiu. Nie jest to zwykłe muzeum, a prowadzone jest przez jeszcze bardziej niezwykłą osobę – Pana Józia, który prezentując eksponaty udziela krótkich instrukcji i pozwala wsiąść na przedziwne dwu, trój a nawet czterokołowe rowery. Niesamowite konstrukcje! Rower na którym skręca się biodrami, rowery poziome a nawet rower „kosmonauty ” na którym jak twierdzi kustosz muzeum, jeździł syn Mirosława Hermaszewskiego . Czy to prawda, ciężko nam oceniać, jednak wizytę w tym przeciekawym miejscu wszyscy wspominaliśmy bardzo dobrze do końca wyprawy.

peleton pędzący w stronę ukraińskiej granicy

Zwiedzając Lublin postanowiliśmy dać sobie odrobinę luksusu i zjeść kolację w restauracji na starówce. Pomysł się nie sprawdził, ponieważ większość z nas rozchorowała się tuż po przyjeździe na pole campingowe. A nie było to zwykłe pole. Można by powiedzieć, że jest to „camping widmo”. Brama owego miejsca była otwarta na oścież, kosiarki nie widziano tam od dawna, nie mówiąc o ogrodniku, który chyba zapadł w sen zimowy. Kemping nazywa się „Marina” i leży nad Zalewem Zemborzyckim.  Rozłożyliśmy się obok grupki motocyklistów z Łotwy, którzy przyjechali do Polski na zabytkowych motorach. Kawałek dalej, przy ognisku siedziała grupka młodych Niemców, zajętych pieczeniem kiełbasek i śpiewaniem piosenek w swoim ojczystym języku. Było ich około dziesięciu, jedenasty z nieszczęśliwą miną siedział w domku przy ładujących się telefonach. Na camping skierowały nas osoby będące w okolicy, mówiąc że to opuszczony i darmowy obiekt. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że ten przybytek PRL-u jednak ma jednak właściciela! Kiedy tylko wstaliśmy, pojawił się  człowiek który zażądał opłaty za nocleg. Po trwających długo negocjacjach z rzekomym zarządcą obiektu, wytargowaliśmy niewielką zniżkę z racji niezwykłego wymiaru naszej wyprawy. Jak się później okazało, gdzieś w jednym z wielu rozpadających się budynków widnieje kartka z cennikiem. Przypomniały się nam ponadczasowe filmy Stanisława Barei. Rozgoryczeni, ale szczęśliwi pojechaliśmy w stronę Zamościa. Niestety, tak piękne miasto oferuje tylko jedno pole namiotowe, zarządzane przez osoby (delikatnie pisząc) przewrażliwione na słowo „zniżka”. Natomiast jeśli chodzi o warunki, były one o wiele lepsze, choć do standardów Europejskich brakowało bardzo dużo. Co tu dużo mówić – Pola namiotowe w naszym kraju, a przynajmniej te które poznaliśmy, nie zachęcają do odwiedzin.

Byliśmy już bardzo blisko granicy i nurtowało nas wciąż pytanie – czy grupka 15 rowerzystów bez problemu przejedzie na stronę Ukraińską? Udało nam się dodzwonić na przejście graniczne, gdzie

grupa rowerzystów po przekroczeniu granicy

wiedziano już o naszym przyjeździe. Kontrolę na przejściu granicznym w Hrebennem zapamiętaliśmy bardzo pozytywnie. Nie dość, że zostaliśmy przepuszczeni bez kolejki, to bardzo ładne Ukraińskie funkcjonariuszki filuternie uśmiechały się do kilku chłopaków, co jeszcze bardziej zachęciło nas do zwiedzenia tego kraju po raz kolejny. Owszem, Ukraina jest inna w porównaniu do Polski. Miejscami wygląda jak nasz kraj 10 lat temu. Jednak w niczym to nie przeszkadza, a dla młodych ludzi jest szansą na zobaczenie czegoś, co w dzisiejszych czasach można zobaczyć tylko w starych filmach. Zachęcają ceny i to bardzo. Choć na początku bardzo ciężko jest się przestawić ze złotówek na hrywny. Przeliczaliśmy kurs po 5 razy i niedowierzaliśmy, że zapłaciliśmy za posiłek 5 złotych i jesteśmy najedzeni! Dzięki Euro2012 droga do Lwowa została zrobiona od początku. Piszę to z pełną świadomością, ponieważ rok przed mistrzostwami jechałem nią, też rowerem. Było to ciężkie przeżycie – jazda 60 kilometrów po zerwanej nawierzchni, pełnej dziur i kamieni nie należy do najprzyjemniejszych. Teraz jednak polecam tę trasę. Droga jest gładka jak ściana, miejscami nie ma namalowanych linii, ale przecież nie może być idealnie. Trzeba jednak uważać na kierowców, głównie polskich. Ukraińskie Łady nie rozwijają zawrotnych prędkości, w porównaniu do samochodów na polskich tablicach, pędzących z dużą prędkością. Zachowanie kierowców samochodów ciężarowych również nie należy do bezpiecznych. Tym bardziej, gdy nie ma się lusterka w rowerze.

Przed dotarciem do Lwowa postanowiliśmy zrobić sobie jeszcze jeden postój w miejscowości Zhovka, około 35 kilometrów od celu naszej wyprawy. Mimo tego, że nie mieliśmy zarezerwowanego noclegu, w godzinę udało się nam znaleźć kobietę, która zgodziła się przenocować nas w swoim domu. Warunki były bardzo dobre! Mieliśmy prysznic, normalną kuchnię i łóżka a wszystko za symboliczną opłatę. Następnego dnia postanowiliśmy wyjechać wcześnie rano, aby być na miejscu przed południem. Do pokonania mieliśmy kilka górek, jednak myśl, że jesteśmy już tak blisko celu dodawała nam tylko otuchy i napędzała do jeszcze szybszego pedałowania.

Rowerzyści dojechali do Lwowa fot. Magdalena Kozicka

Zdjęcie przed tablicą „L’VIV” dało nam ogromną satysfakcję. W tydzień udało się nam przejechać 500 kilometrów, co nie było wcale takie proste. Po drodze złapaliśmy kilka gum, jednemu z chłopaków zepsuł się napęd i przez końcówkę podróży musiał jechać tylko na jednym przełożeniu, niepewność noclegów, osoby niedające sobie miejscami rady… To wszystko było już za nami. Marzyliśmy o tym aby znaleźć zakwaterowanie na kilka nocy, zwiedzić to piękne miasto i odpocząć kilka dni. W końcu mieliśmy przed sobą do przejechania ponad tysiąc kilometrów! Z noclegiem w tak turystycznym mieście były małe problemy, jednak ostatecznie po kilku godzinach znaleźliśmy nocleg w samym sercu Lwowa, w hostelu u przesympatycznej Pani Tatiany. Wszyscy zajęliśmy jeden pokój, więc mieliśmy „kolonijną” atmosferę. Dużo ludzi mówi po polsku,  ceny nie są wygórowane a całe miasto utrzymane jest w nastrojowym klimacie. Często zdarzało się, że ludzie zaczepiali nas, mówiąc o swoim pochodzeniu, albo o dawnej pracy w Polsce. Czas spędzony w tym przepięknym, polskim mieście na Ukrainie, uważamy za bardzo miły i odprężający.

Lwów fot. Magdalena Kozicka

Czas wracać… tylko czym?

Wjechać na Ukrainę można bez większych problemów, jednak schody zaczynają się przy organizacji powrotu. Tym bardziej, jeśli chodzi o grupkę 11 osób z rowerami i sakwami. Jest tylko jeden bezpośredni pociąg do Warszawy, niewiadomo, czy kierowca autobusu będzie mógł zabrać rowery, czy będzie miejsce, ile będzie chciał za ich przewóz. Niewiadomych było bardzo dużo, jednak wszystko się udało. Po pożegnaniu się z ludźmi, z którymi spędziliśmy ostatni tydzień, naszymi dziewczynami, nadszedł czas na rozpoczęcie prawdziwej, męskiej przygody.

Nie było łatwo wyjechać ze Lwowa. Po kilku nieudanych próbach, w końcu znaleźliśmy się na trasie prowadzącej do Ivano-Frankowska. Trzeba w tym miejscu dodać, że pogoda się pogorszyła. Od rana padał deszcz, a my wyjechaliśmy dosyć późno. Rozgrzewała nas jednak myśl, że na Krymie temperatury dochodzą aż do 40 stopni Celsjusza! Pierwszy nocleg znaleźliśmy po przejechaniu około 40 kilometrów. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Bibrka, gdzie w zaopatrzyliśmy się w jedzenie i picie. Tamtejszy Motel był świeżo po remoncie, co bardzo nas zaskoczyło a zarazem ucieszyło, ponieważ byliśmy cali przemoknięci a suszarka, którą dorwaliśmy w pokoju szalała przez kilka godzin na naszych ubraniach i butach. Gdy zabieraliśmy się za jedzenie kolacji, w pokoju zgasło światło. Jak się okazało, prądu nie było w całej miejscowości. Mimo tego, w razie czego zamknęliśmy nasz pokój na tyle zamków ile było można. Poszliśmy spać dosyć późno, ponieważ chcieliśmy opracować sobie trasę. Bardzo pożyteczne okazały się startery Ukraińskiej sieci telefonicznej. Rodziny z polski mogły się z nami kontaktować, bez utraty pieniędzy z naszej strony. Oprócz tego, mogliśmy używać aplikacji mobilnych i na bieżąco wyznaczać trasę naszej wyprawy.

Nieprzyjemna pogoda utrzymywała się przez 3 dni. Mieliśmy już dość deszczu, uczucia wilgoci i zimna. Ciężko było wytrzymać, tym bardziej, że tak mocny deszcz ograniczał widoczność, kałuże zasłaniały dziury na drogach i bardzo łatwo można było uszkodzić sobie rower, lub nawet spowodować niebezpieczną sytuację na drodze. Niestety z każdym kilometrem drogi były coraz gorsze. Jechaliśmy po ogromnych dziurach, kamieniach, błocie. Musieliśmy co chwilę omijać odchody koni i martwe zwierzęta, a warto dodać, że jechaliśmy drogą odpowiadającą wagą polskiej drodze wojewódzkiej, prowadzącą do przejścia granicznego z Rumunią. Posiłki spożywaliśmy nieregularnie, co jakiś czas zatrzymywaliśmy się na „czaj” w przydrożnych restauracjach czy barach. Wieczorami staraliśmy się zrobić wszystko żeby nie zachorować, co było bardzo prawdopodobne, z racji wyziębienia ciała. W tych ciężkich chwilach pomagała nam ukraińska wódka z ostrą papryczką w środku. Rano budziliśmy się jak nowonarodzeni, choć pogoda na tyle nas rozleniwiła, że wyruszaliśmy dopiero przed południem, co na wcześniejszych wyprawach nigdy nam się nie zdarzało. Trzeba jednak przyznać, że mimo tak późnych wyjazdów, nadrabialiśmy wszystko bardzo szybką jazdą. Postoje robiliśmy co 20 kilometrów, często tylko po to żeby napić się wody. To paradoks, ale od jazdy w deszczu bardzo łatwo można się odwodnić. W nieustającym deszczu jechaliśmy ponad 3 dni. Nasze ubrania były przemoknięte, podobnie jak buty. Wpadliśmy nawet na genialny (jak nam się wydawało) pomysł oklejenia sobie butów workami do śmieci i zaklejenia mocną taśmą klejącą. Jednak po całym dniu jazdy sposób okazał się kiepski z powodu krótkiej trwałości naszego wynalazku. Z każdym dniem do granicy Ukraińsko – Rumuńskiej było coraz bliżej, a do przyspieszenia motywował nas fakt, że po przekroczeniu granicy, według prognoz, przywita nas słońce. Tak też się stało! Tuż przed przejściem granicznym w miejscowości  Horbivtsi oślepiło nas swoim blaskiem tak długo oczekiwany widok! Na przejściu granicznym również i tym razem spędziliśmy bardzo mało czasu. Po wjeździe na Rumuńską stronę przejścia, ustawiliśmy się na pasie tylko i wyłącznie dla obywateli UE i zostaliśmy ekspresowo obsłużeni przez oficera, który łamaną polszczyzną życzył nam szerokiej drogi i powodzenia w podróży.

Jadąc piękną asfaltową drogą, postanowiliśmy skręcić w mniej uczęszczane drogi

O Rumunii można usłyszeć mnóstwo stereotypów. Mimo, że spędziliśmy tam tylko 2 dni, zgodnie stwierdziliśmy, że musimy tam jeszcze kiedyś wrócić. Jest to nowoczesny kraj, z pięknymi panoramami, dobrymi drogami głównymi i smacznym jedzeniem. Słowa „DRUM BUN” (szerokiej drogi) towarzyszyły nam przez cały pobyt w tym malowniczym kraju. Przed nocą chcieliśmy znaleźć się w miejscowości Botosani, gdzie zamierzaliśmy znaleźć nocleg. Przeraziły nas „europejskie” już ceny tamtejszych Moteli. Postanowiliśmy więc, mimo zapadającej nocy, znaleźć miejsce na nocleg pod chmurką. W pewnym momencie wydawało nam się, że jedziemy złą drogą, więc postanowiliśmy upewnić się w barze, który właśnie mijaliśmy, dokąd ona prowadzi. Okazało się, że trafiliśmy na restaurację, której właścicielem był polak, sprowadzający tam okna z polski. Niestety nie było go na miejscu, jednak pozwolił nam rozgościć się we własnym domu, gdzie mieszkały jego żona i mama. Wywarło to na nas niesamowite wrażenie! Wszyscy ludzie byli tam dla nas bardzo pomocni, szczegółowo wyjaśnili nam trasę którą mieliśmy pokonać do przejścia granicznego z Mołdawią i zapewniali, że w razie jakichkolwiek problemów mogą nam pomóc. Następnego dnia wyruszyliśmy w drogę dość wcześnie. Słońce świeciło od samego rana, więc nogi same rwały się do jazdy. Wybraliśmy trasę mniej uczęszczaną przez samochody, która miała być krótsza od drogi głównej. Jednak jej nawierzchnia dawała wiele do życzenia. Przez kilkanaście kilometrów musieliśmy jechać po kamieniach, ponieważ droga była utwardzana. Podczas pewnego postoju, poznaliśmy chłopca, który miał około 12 lat i zaskoczył nas znajomością języka angielskiego. Mówił tak dobrze, że chyba nas odrobinę zawstydził. Dowiedzieliśmy się od niego bardzo ciekawych i cennych informacji o kulturze jego kraju, drodze którą będziemy pokonywać oraz zwyczajach w Mołdawii. Powiedział też, żebyśmy nie jeździli nocą po Mołdawii. Tym bardziej po Kiszyniowie. Tuż przed granicą spotkaliśmy zapalonego rowerzystę, który zrobił sobie z nami zdjęcie i życzył nam powodzenia w podróży.

szutrowa droga w Rumunii

Na granicy Rumunii z Mołdawią spędziliśmy bardzo mało czasu. Strażnicy Mołdawscy z uśmiechem i pobłażliwością na twarzy życzyli nam powodzenia, cokolwiek miało to znaczyć. Pobyt w tym państwie należał do przyjemnych. Przemierzając mołdawskie drogi, zachwycaliśmy się widokami i unikalną kulturą która jest pomieszaniem Rumuńskiej, Ukraińskiej i wpływów arabskich. Wjeżdżając do stolicy tego kraju było już dosyć późno, więc na zwiedzanie mieliśmy bardzo mało czasu. Mimo tego, urządziliśmy sobie małą sesję zdjęciową przed różnymi budynkami, nie wiedząc nic o ich znaczeniu i funkcji. Bardzo szybko zrobiła się noc, w związku z czym musieliśmy znaleźć jakiś nocleg. Na nieszczęście Kamilowie przebiła się opona. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, tuż przy lotnisku. Wymiana trwała trochę czasu, postanowiliśmy więc zobaczyć czy przypadkiem w okolicy nie ma dobrego miejsca na rozbicie namiotów. Tuż przy drodze, za drzewami znaleźliśmy idealnie miejsce. Co prawda każdy odradzał nam nocowania w  takim miejscu, my jednak uznaliśmy, że jest to jedyne dobre miejsce dla nas. Blisko na stację benzynową, gdzie jest ochrona, bieżąca woda, toaleta… Same plusy! Na kolację wypiliśmy słynne mołdawskie wino, które okazało się bardzo słodkie. Pomogło nam jednak w bardzo szybkim zaśnięciu. O świcie, składając nasze obozowisko ze zdziwieniem na twarzy mijało nas kilka osób, idących pewnie do pracy. Wyspani i wypoczęci zbliżaliśmy się do granicy z Ukrainą. W tym miejscu trzeba wytłumaczyć naszą głupotę. Przed wyprawą czytaliśmy o kulturze, ustroju politycznym państw, przez które mieliśmy przejeżdżać. Wiedzieliśmy też o istnieniu republiki w Mołdawii. Niestety, zbagatelizowaliśmy to i nie szukaliśmy szczegółowych informacji na temat tego państwa. Po prostu nie wyobrażaliśmy sobie, że w dzisiejszych czasach tego typu ustrój polityczny wciąż istnieje.

panorama w Rumunii

Republika Naddniestrzańska i witające znaki z sierpem i młotem

Około 60 kilometrów przed granicą Mołdawsko – Ukraińską, zobaczyliśmy na horyzoncie budki mołdawskiej straży granicznej. Mijając rogatki i szlaban, uśmiechnęli się do nas żołnierze z karabinami w ręku i dziwnie wyglądającymi opaskami na rękawach. Po 30 metrach przywitał nas kolejny szlaban, budka straży granicznej oraz wielka flaga z sierpem i młotem. „Witamy w Naddniestrzańskiej Republice Mołdawii”, powiedział do nas po rosyjsku celnik, który nie wyglądał na zadowolonego z naszego widoku. (Zapomniał dodać, ze wita w kraju uznawanym tylko przez dwa państwa na świecie, gdzie wciąż jest godzina policyjna i milicja co kilka kilometrów.) Był lekko rozbawiony i ciekaw co robimy na jego przejściu granicznym. Kiedy usłyszał, że chcemy dostać się do Ukrainy, stwierdził, że nie my pierwsi. Roześmiał się i poszedł. Jedyną osobą, która uczyła się kiedyś rosyjskiego był Kamil. Wysłaliśmy go więc żeby dowiedział się o co chodzi. Został zaprowadzony do pokoju naczelnika przejścia granicznego. Po szczerej i męskiej rozmowie wrócił i powiedział, że nie mamy w paszportach pieczątki wyjazdu z Mołdawii. Możemy więc wrócić do Kiszyniowa i poprosić o pieczątki w jakimś ministerstwie, lub zapłacić około 250 euro łapówki. Perspektywa powrotu do stolicy Mołdawii nie podobała nam się, więc nie mieliśmy wyjścia. Pieniędzy mieliśmy bardzo mało, w różnej walucie. Mieliśmy ukraińskie hrywny, rumuńskie leje i trochę mołdawskiej waluty. Po przeliczeniu na złotówki mieliśmy może 100 złotych. Kamil wziął pieniądze i poszedł się targować. Po 10 minutach wyszedł, zabrał nasze paszporty i wziął nas do środka. Musieliśmy wpisać się do „księgi gości”, dostaliśmy jakieś karteczki i mogliśmy jechać dalej. Z zastrzeżeniem, że do godziny 23 mamy opuścić republikę. Czasu mieliśmy sporo, więc postanowiliśmy zatrzymać się na chwilę w Stolicy Naddniestrzańskiej Republice Mołdawii, Tiraspolu. Podobało nam się, chociaż nie chcielibyśmy tam zostać na dłużej niż kilka godzin. To bardzo ciekawy kraj, babcie w podeszłym wieku malują tam każdy krawężnik i drzewa do wysokości metra na biało, nawet gdy pada. Średnio co 3 osoba chodzi tam w mundurze. Mimo, że to kraj pod wieloma względami ciekawy to cieszyliśmy się że już go opuszczamy. Nie było to jednak wcale łatwe. Na granicy Republiki i Ukrainy, znów poproszono nas do budki naczelnika przejścia. Wrócił do nas po chwili z miną, która nie wróżyła niczego dobrego. Chodziło oczywiście o pieczątki. Na nic zdało się tłumaczenie, że już zapłaciliśmy za wjazd, że obiecano nam, że będziemy mogli opuścić ten wspaniały kraj pierwszym lepszym przejściem granicznym. Nie mieliśmy już pieniędzy, więc nasza sytuacja nie wyglądała kolorowo. Kamil powiedział, że celnicy chcą jakiś „prezent”. Po krótkim zastanowieniu daliśmy im klucze do roweru. Bardzo ładne, chromowane, ze znaczkiem naszego sponsora – wyglądały na solidne i drogie. Gdy Kamil wrócił, okazało się, że chcą jeszcze jedne. Adam przypomniał sobie, że przed wyjazdem kupił sobie za 10 złotych zestaw kluczy rowerowych „w razie czego”. Kamil wrócił z wielkim uśmiechem na twarzy i powiedział, żebyśmy dali paszporty. Jak nam później opowiadał, naczelnikowi bardzo spodobał się ten drugi zestaw, bo było w nim „wszystko”. Mimo tego włożył go do wielkiej torby z innymi „prezentami”, w której były bombonierki, lizaki, cukierki, kamizelki odblaskowe i inne fanty, które musieli oddać inni turyści. Cieszyliśmy się jak dzieci, kiedy wjeżdżaliśmy na Ukraińskie przejście graniczne. Zrobiliśmy to bardzo szybko, w razie gdyby celnicy chcieli nas pod byle jakim pretekstem zatrzymać. Po przejściu kontroli, poczuliśmy się jak w domu! Nigdy wcześniej Ukraina nie była nam jeszcze tak bliska jak w tamtym właśnie momencie.

 Byliśmy już bardzo blisko Odessy, jednak robiło się coraz później i wiedzieliśmy, że ciężko będzie ze znalezieniem noclegu. Tym bardziej, że na tej trasie najbliższy motel był w..

Nocleg na Stepach Akermańskich

Odessie. Wjazd do małego miasteczka w nocy nie był dobrym pomysłem. Zapytaliśmy w małym sklepiku  możliwość przenocowania u kogoś na podwórku. Jak się okazało, była taka możliwość. Pojechaliśmy nawet we wskazane miejsce, jednak zwrócili na nas uwagę młodzi mieszkańcy owej miejscowości. Byli bardzo uprzejmi, fakt. Wyprosili nawet z auta Panią z dzieckiem i chcieli nas zawieść swoim rozpadającym się BMW pod szkołę, w której mieliśmy spać. W przeciągu chwili zmieniliśmy plany i postanowiliśmy jechać do Odessy. Nasi towarzysze okazali się bardzo pomocni. Jeden z nich zaczął rysować patykiem na ziemi trasę do Odessy. Musieliśmy im jednak grzecznie podziękować i popędziliśmy ile sił w nogach jak najdalej od naszych nowopoznanych kolegów. Nie mieliśmywyboru, musieliśmy nocować „na dziko”. Skusił nas widok pięknej łąki na wzgórzu, z której widzieliśmy łunę nad Odessą. Gwiazdy były cudowne, nikt z nas wcześniej nie widział tak rozświetlonego nieba. Dopiero później zorientowaliśmy się że jesteśmy w miejscu gdzie kiedyś Mickiewicz pisał swoje sonety. Tak właśnie przywitały nas stepy akermańskie. Następnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie i już w południe byliśmy w Odessie. Bardzo zależało nam na szybkim znalezieniu hotelu, ponieważ po 3 dniach bez kąpieli i jeździe w pełnym słońcu czuje się nieco cięższy… Na szczęście udało nam się znaleźć miejsce do spania w bardzo przyjemnym miejscu, w samym centrum miasta. Nazajutrz mieliśmy umówione spotkanie ze znajomą, która studiuje w Polsce, ale pochodzi właśnie z Odessy. Masza oprowadziła nas po tym jakże pięknym mieście, pokazała każdy zakamarek, morze, port, słynne schody Potiomkimskie. Takiej przewodniczki mogłoby pozazdrościć nam każde biuro podróży! Niestety, wszystko wskazywało na to, że to koniec naszej ukraińskiej przygody. Mieliśmy nadzieję, że z Odessy popłyniemy promem na Krym. Prom jednak okazał się za drogi na nasze studenckie kieszenie a droga rowerem zajęłaby nam około tygodnia. Jeszcze gorzej wyglądała kwestia powrotu. Bilety na pociąg do Warszawy były zarezerwowane na miesiąc wcześniej. Nie chcieliśmy na tyle ryzykować, ponieważ byliśmy uniezależnieni czasowo. Poprawki na uczelniach, koniec urlopu w pracy na dodatek dziewczyna Adama S. bardzo za nim tęskniła i prosiła, żeby szybko wrócił. W ramach małej pociechy postanowiliśmy zostać w Odessie jeszcze jeden dzień.

Z naszą przewodniczką – Maszą w Odessie

Z Ivanem w Kijowie

W międzyczasie skontaktowaliśmy się z naszym dawnym znajomym, który mieszkał kiedyś w Polsce a wtedy był właśnie w Kijowie. Zaprosił nas do siebie, co było dla nas szansą na jeszcze większą nagrodę pocieszenia. Bez dłuższego zastanowienia kupiliśmy bilety na pociąg do Kijowa, który okazał się przepięknym miastem, przypominającym jednak Warszawę. Zostaliśmy tam jeszcze dwa dni. Jak się okazało, zakupienie biletu na pociąg bezpośredni do Warszawy wcale nie jest takie łatwe, ale po około 4 godzinach udało się!

Ukraińskie koleje bardzo nam się spodobały. Sprzyjają integracji ze współ podróżującymi, wypoczynkowi i spożywaniu wszelkiego rodzaju napojów. Nasza podróż trwała równo 20 dni. Przez ten czas zwiedziliśmy 3 nowe państwa. Nabyliśmy nowych doświadczeń, poznaliśmy niesamowitych ludzi. Nauczyliśmy się podstawowych zwrotów po rosyjsku i ukraińsku. Widzieliśmy przepiękne miejsca , w których chcielibyśmy zostać na dłużej. Przejechaliśmy prawie 1500 kilometrów. Nie przeszkadzała nam pogoda, góry i brak cywilizacji. To właśnie w wyprawach uwielbiamy i dlatego z niecierpliwością czekamy na następny rok, który z pewnością przyniesie wiele podobnych wrażeń. Wrażeń nie do zapomnienia.

Pociąg z Kijowa do Warszawy

 

Film – Odcinek Lwów – Odessa

 

Autor: Adam Osuch